Podnoszę się na palcach, wyciągam się wysoko, posyłam wzrok na ciemń... Gdzieś, tam... na przedzie... On... odkrywca pewnie musi kroczyć na czele tłumów, obwołany królem...
Czuję gorący oddech sąsiada.
— Czy sądzisz obywatelu, że tam coś wogóle zobaczymy? — pyta ktoś szeptem.
— Oczywiście... naturalnie... — zapewniam, cały zasłuchany jeszcze w pieśń.
— Tak? — pyta.
— Hm... to jest... przypuszczam... — powtarzam i czuję, że znów mdleje we mnie światło i radość.
— Przypuszczasz... hm... ano to mało obywatelu... mało... Ale przypuśćmy, że tak jest. Tedy pytam: Cóż my tam zobaczymy?
— Ot nic nie wiedzą! — mówi ktoś za nami. Mówiłem ci, nie wiedzą zgoła nic. Bo zresztą...
— Dajże spokój! Wszak słyszałeś, jak mówił: Oczywiście... naturalnie...
— Światło zazwyczaj coś oświeca... pocóżby istniało! — wołam rezolutnie... — Wszyscy filozofowie...
— Thiii! Powiadasz tedy...
— A widzisz! — woła tryumfująco ten z tyłu. — Powiedział, że światło zazwyczaj coś oświe-
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.