Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

ca.. Poparł swoje twierdzenie świadectwem wieków myśli ludzkiej...
— Ładne poparcie! — wykrzyknął nagle jakiś desperat. Zupełnie jak z tym cyganem, co się świadczył własnymi dziećmi.
— To waryat. Nie zważajmy — ozwał się jakiś cichy głos przedemną. — Więc tedy twierdzi pan... no ale gdzież dowód, gdzie jakiś namacalny dowód, że empirya nasza nie traci swych praw tam... uważasz pan... tam, poza szrankami poznawalnego... ha?
— Dowód... dowód! — rozległo się wokoło.
Umilknąłem kryjąc się w ciemności, podczas gdy wokoło wrzało. Pochód zwichrzył się na chwilę.
— Nagle, tuż przy mnie posłyszałem szept:
— To ty?
— Dzięki Bogu. Znalazłeś mnie...
— W tem zamieszaniu...
Rozległ się odgłos pocałunku, raczej domyśliłem się tego odgłosu. Czegoś się oboje bali widać. Pośród tych mąk po ciemku, ludzie mieli czas bronić sobie jeszcze pocałunku, uścisku, związków wedle woli, kaprysu nawet... dziwni ludzie...
— O pani — szeplenił teraz jakiś głos nieda-