— Więc pan ośmieliłbyś się podać we wątpliwość trwanie Wielkiej Światłości... Więc pan... Ach Jezus Marya!
— Co to panu?
— Wbiłem sobie coś w nogę... O!
— Czekajno pan, zejdziemy na bok. Proszę o miejsce dla chorego. Na bok moi państwo. Przepraszam...
Znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni opodal głównego koryta płynących fal.
Mój ranny przestał narzekać.
— Panie łaskawy! — szepnął — Nie wbiłem sobie niczego do nogi. Chciałem tylko oddalić się od sąsiadów, by z panem swobodnie porozmawiać.
— Przykro mi, ale nie mam czasu! — zawołałem z trwogą. Spieszę się bardzo, a i panu radzę nie tracić ani chwili drogocennego czasu. Nic tego nie nagrodzi!
— E, cała wieczność przed nami! — odparł.
— Nie znamy dnia, ani godziny mój panie!
— Porwał mnie za ramię.
— Cóż znaczy to wszystko? Co to znaczy? — krzyczał nademną.
Trząsł się na całem ciele.
— Powiedz mi pan zaraz! Te półsłowa napawają mnie wielkim niepokojem... mów pan!
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.