Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mogłeś. Teraz już nie. Patrz...
— Czekaj!
— Uczułem, że jego ręka z gasidłem wyciąga się ku stronie, gdzie błyszczy nadzieja nasza, przeto chwyciłem ją, ściągnąłem ku ziemi i zawołałem głośno:
— Hej! Stójcie! Stójcie!
„Chwała ci jasny na ciemności, chwała bliski zwycięstwa, w przededniu szczęścia witamy cię pokłonem my umęczeni drogą niezmierną...“
Nie słyszeli.
Zaparłem się nogami w ziemię, wbiłem plecy w postępujących zamną i przejęty przerażeniem wołałem:
— Hej! Stójcie! Stójcie!
— Na bok! Na bok! Nie tamować ruchu!
— Z drogi! Z drogi!
Pociągnęli mnie ze sobą.
— Pomrą, — jęknąłem — poszaleją zaraz w pierwszej sekundzie! Co czynić? co czynić?
— Sięgam! Patrz! Idę! — mówił straszny człowiek.
Krzyknąłem i zaraz oprzytomniałem pod silnem wrażeniem.
Co za głupstwo. Co za głupstwo!
Strach przywiódł mnie do równowagi. Uczułem bezsens własnej halucynacyi.