Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokój wielki, widny, świeżo malowany, wokoło ogrody...

Ignoruję was!

Tak napisał na lamusie pełnym wczorajszych trosk i o dziwo... troski one, wspomnienia żale i niemiłe obrazki z dni minionych... przepadły.
Przyszła fala radości i zmyła wszystko do żywej skały. Nie zostało nic... prócz miejsca na rzeczy nowe.
To były jakieś, sit venia verbo, miodowe sekundy, jakieś momenty małżeństwa tajemniczego z nową formą zewnętrzną, w jakiej się ukazał świat... ten stary, a tak wyśmienicie zawsze ucharakteryzowany komedyant.
Szukał formy wypowiedzenia się i latał po pokoju. Nie biegał, nie! Latał. Dotykał jeno ziemi, ale tak sobie z grzeczności, niepotrzebnie... Właściwie latał... nie chciało mu się tylko tak znów całkiem dokładnie machać skrzydłami...
Oczywiście, Oczywiście! Przytakiwał zgłaszającej się do życia formie. Wybierał. Ale nie uznał żadnej.
Zdawało się, że wreszcie uwieńczy najstarszą z nich.
Kołysały nim rytmy, bajecznie tesame, a cudne jakieś, nieznane... i znów... oklepane... ach! jakże oklepane!...