Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

ległej ulicy. Nie zastanawiając się, co robi, wychylił się całem ciałem za okno, osłonił usta dłonią i już miał zawołać, gdy nagle przypomniał sobie swą turń-zamczysko, tę samotnię swoją, tę ciszę, to ogarnianie z wysoka królestwa...
Ach, w cóżby się zmieniły i słoneczna radość i pustka po zapomnianych grzechach wczorajszych...

Skrył się.

Ogarniony strachem, wspomniawszy, iż tamten może rozgląda się i szuka pomocy, że mógł go dojrzeć w chwili owego nierozsądnego wychylenia... przywarł z boku do ramy okiennej i czekał modląc się, by bez skutku pozostał jego poprzedni, nierozważny uczynek.
Wszystko mieć musi jakiś skutek i wszystko jest skutkiem — myślał.
Dobrze, dobrze, byle nie to... byle nie to...
No i jakoś... jakoś minęło...
Znajomy poszedł dalej, zabierając swoją menażeryę. Ostrożnie, wychyliwszy głowę, obserwował to król zamczyska... No i jakoś minęło... Dziwny, dziwny dzień.
Uczucie wdzięczności nim owładnęło, uczucie, które zwykle pożąda się przejawić w czynie.