miał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem... zerwał go.
Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.
Cisza.
Radby był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.
— Mów! — prosił jak dziecko spłakane, zestraszone.
Nie odpowiadało nic.
Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie.
Był zdany na siły własne.
Przedewszystkiem więc: Jak się to stało?
— Szedłem prosto... nagle...
I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.
Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.
To nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób... grób jest ogrodem wobec tej kaźni!
Wstał i jął chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.