Łan niezmierzony leżał pod żarem słońca. Na puszystym dywanie wybielałego od promieni złota uwijali się żeńce.
Człowiek z wiadrem siedział na cembrowinie studni i spozierał zadumany wokół.
Miał przykaz poić wszystkich spracowanych, gdy pić zapragną.
To był jego urząd. Ochotnie wziął sznur z rąk poprzednika, który odszedł zwolniony ze służby we właściwym czasie.
Silnemi ramiony pełnił wiadro dobytą z głębi ziemi krystaliczną wodą.
Przychodzili rozradowani, świadomi, że pracują, jak trzeba, i chłodzili czoła na powiewie wiatru, nim usta przytknęli do wody.
Przychodzili też, okryci kurzem drogi wędrowcy ze stron widać dalekich, nie będący pracownikami na złocistym łanie. Twarze ich były obce, ubiory nieznane, mowa dziwna.
I tym dawał pić wedle przykazu.
Zgłaszali się też próżniacy, szydzący z pracowników, ciskający im słowa szydercze. Spragnione ich usta pożądały napoju.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.
ZATRUTA STUDNIA.