— Chodźno! Chodź! — szemrało od okna, mimo, że nikogo nie było widać.
Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, możnaby patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.
— Wychyl się... wychyl się... — usłyszał.
Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jakgdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samem uchem coś szepnęło:
— Samobójca!... Samobójca...
Chwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.
Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia... czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify...
Wołało go wciąż, bez ustanku:
— Chodźno! Chodź! Już czas!
— Kędyż? Kędy? — pytał.
— Przez Wrota Strachu! — odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.