Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:
— Jakto?... nie wiesz?... Nieśmietelność jest córką skonu.
— Wiem, wiem — odparł trzymając się krat — Wiem, ale... wszakże kraty...
— Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć, z trzaskiem... na zawsze...
Napoły zdecydowany, zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.
— A niech się tam zatrzaskują drzwi — pomyślał lekceważąco — byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą... to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze, znanej masce jawy... ach... byle wróciło...!
Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:
— Nie! Nie! Nie chcę przemazać pragnień, ...nie! Raczej śmierć!
— Chodź! — doleciało go z dali wielkiej.
Zerwał się.
— Dobrze! — wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły echa potężne. — Dobrze! Idę!
Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.
Zdziwiło go, że przemknął kratę, jak duch.
Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.