Nie jest to pewnie wóz-śmietnik, bo dzwoni inaczej, sunie powoli... wiedząc, że co krok zatrzymać mu się trzeba, by nowe brzemię nabrać na się.
Nie pora mu zresztą jeszcze. Jeszcze ciemno i wóz śpi cicho, czyściuteńko wymieciony z wczorajszych obrzydliwości...
Coraz to głośniejszy tętent. To podkowy. Koń leci po nierównym bruku... rzuca się naprzód jak ryba we wodzie... pędzi wśród nocy.
Mignął w kopcącem świetle latarni dalekiej cień i poszła od zaułka do zaułka pogłoska:
Na rozpędzonym koniu, jeździec... do ciała przywiązany duch... duch jeszcze przed chwilą promienny, teraz poczerniały, jak ośniedziałe złoto.
Lecą. W omdlałem ręku ducha nad ranem zwolniały wodze, czy chciał może doświadczyć siły swej... i uległ? Niewiadomo. Koń niesie jeźdźca. Ratunku niema... Noc... ciemno... pusto... ni żywego człeka...
Pędzą... tam... ku... rzece... czy dokądś...
Może w ostatnią przed świtem kałużę użycia, świadomi, iż powstydzić się przyjdzie słońca...
Nie. Pędzą w dół, ku rzece... Niechby się wreszcie bestya i zatopiła... rzeka się dziwnie
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.