ta, palił się on sam w męce nieopisanej miast kadzidła, ku czci Boga.
Zjaw się! Zjaw!... błagała jego dusza.
Jawiły się twarze przerozmaite, ale wołał do każdej zjawionej:
— Nie ty! Nie ty! Nie ty!
Zdawało się jakby tęsknota jego bezskrzydłą była i odziewała się jeno w szaty szarej barwy, podjęte z pyłu dróg publicznych ziemi.
— Nie ty! Nie ty!... — wołał. — Zdejmijcie maski o bogowie, albowiem znam was wszystkich i bibliotekę posiadam świętych ksiąg ogromną.
Przestali mu się tedy zjawiać.
Owinęły się chmury jak u szczytu jedli o jego duszę i dumał skryty, odpędziwszy kształt wszelaki.
Dumał w ciszy o promieniu siły bezformej, bezdźwiękiej, o przelewaniu się jej w próżnię od wieków... w próźń straszną, gdzie wyzbywszy się wszystkiego prócz bycia, tkwiła zawieszona, bezojczyźniana... serce ludzkie... on sam.
Marzyło mu się dalej pochłanianie owej siły, ekstaza sytości wiecznością... niewysławialne obcowanie z Niewysłowionym.
Zbudził się... ciemno...
— To nic, myślał — wszak odpędziłem
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.