na światło coś błyszczącego, a Bóg-Orzeł spojrzał z góry. Pochylił się na potężnych nieruchomych skrzydłach i spytał:
— Cóż to masz?
Człek drgnął. Trwożnie obejrzał się wokoło i schował w zanadrze rzecz trzymaną w ręku.
— Nie bój się! To ja — krzyknął mu z pod gwiazd wszystkowiedzący.
Obłędnik spojrzał w górę i kiwnął Orłowi na dzień dobry głową. Znali się ...dobrze się znali...
Wyjął, co skrywał i podnosząc rzecz błyszczącą, zawołał:
— To... z samego... dna... z sa-me-go dna...
— Skarb?
— Nienazwany żadnem imieniem... przeto nie będą wierzyć, ale skarb. Ja wiem.
— Więc im go nazwij!
Ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie...
— NAZYWAJĄCY jeszcze śpi... ty sam wiesz... SĘDZIA WARTOŚCI NOWYCH jeszcze się nie narodził... nazywać nie można, bo w szkło się zmieni każda perła, z samego dna dobyta...
Patrzył na rzecz trzymaną w ręku i kiwał smutnie głową. Potem westchnąwszy, rzekł:
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.