Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

i wyprężywszy grzbiet machał ogonem z rezygnacyą.
ODŹWIERNY-LOS pomyślał: Nie czekał nikt... znowu dziś nie czekał nikt... hmmm... to dziwne... niema tego, ktoby plon nocy dniowi przynosił... Przepaść... istna przepaść... bez mostu... bez najwątlejszej kładeczki... Zresztą... djabli mi tam do tego... Nie moja w tem głowa! Niech ich tam siarczyste pioruny...
Klął, ale nie był pewny. Przeciwnie, gdzieś w głębi świadomości czuł, że oto mogło się stać, iż wielu, wielu odeszło znudziwszy się staniem... dzwonieniem nawet... dzwonieniem... Odeszli zrzekłszy się schrony, przyjaciół miłości... bóstw mających tu swą świątynię... bóstw, o które spytać zawsze warto, bo niewiadomo, które zostanie ukoronowane na Pana nad Pany, skoro nadejdzie on dzień, ...on wielki... oczekiwany...
Przez chwilę stał zapatrzony w niebo, jakby śledził drogę dusz, co ostatniej nocy odeszły do OJCZYZNY, ...potem powiódł po ziemi oczyma, jakby stóp śladów szukając w złe i dobre drogi idących o ciemku, za niewyraźnym głosem... dumał też o tem, co mu i czy mu cośkolwiek INNEGO robić wypadnie dzisiaj.