Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Uczuł, że idąc ociera się o ludzi, o większe grupy ludzi szepcących.
— Tyle ludzi... tutaj... w takiej dziurze... i to wśród deszczu?
Przyśpieszonym krokiem ktoś biegł za nim. Obrócił się.
Coś dźwięczało, światło latarki podskakiwało.
Zatrzymał się.
Człowiek ociekający wodą, zadyszany począł mu się w pas kłaniać.
— Melduję się posłusznie... Gnom... ślusarz... kontrola osi... proszę też łaski Pana naczelnika... przepraszam... ale potem odjeżdżam szesnastką...
Wielka torba zwisała mu z ramienia niemal do ziemi, na piersiach miał latarkę, w ręku młotek na długiej rękojeści.
Zawiadowca wyprostował się z godnością.
— To wszystko nie prawda... co on tam napisał... to fałsz... klnę się... przysięgam... proszę też łaski wielmożnego pana naczelnika...
— Daj mi spokój! Co m nie to... pójdzie do dyrekcyi!
— Na rany boskie... na rany boskie... niechże się Pan naczelnik zmiłuje... To wszystko ten