Strona:Feliks Kon - Etapem na katorgę.pdf/117

Ta strona została skorygowana.

co do zjedzenia, zjadał naprędce, zapijał wodą i odpocząwszy nieco, ruszał w drogę.
Tu już zwykle przyspieszano kroku: ludzie byli głodni, chwilowy odpoczynek zwiększał tylko jeszcze zawsze dobry apetyt wiecznie głodnego aresztanta. Myśmy zazwyczaj w tej drugiej połowie drogi zasiadali wraz ze swemi żołnierzami na furmanki i wyprzedzali partję. Oficer we własnym powoziku nam towarzyszył.
Partja przeciwko temu naszemu przywilejowi nic nie miała, zastrzegała tylko, byśmy nie przepłacali przekupkom, bo potym się drożą. I tegośmy się ściśle trzymali, targując się o każdy grosz.
O jakiej piątej normalnie partja przychodziła na etap.
Malarzowi, któryby chciał przedstawić obraz walki o byt, należałoby ściśle skopjować tę chwilę. Ustawieni w szeregi i przeliczeni aresztanci z natężeniem spoglądają na zamkniętą bramę etapu, gotowi rzucić się, jak tylko odchyloną zostanie. Przechodzi minuta, dwie... Bramę otwierają i cała ta rzesza, okutych i nieokutych w kajdany ludzi rzuca się naprzód, tratując po drodze wszystkich, w ten lub inny sposób tamujących przejście. Rwie się i huczy ten potok ludzki. Niektórzy padają, jedni przeskakują przez nich, inni wprost depczą po nich, niekiedy tworzy się cała góra ciał żywych na drodze, ale nikogo to nie powstrzymuje,