Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/110

Ta strona została skorygowana.

też w stronę pogorszenia waszego położenia od niej nie odstąpi...“
Mówił głosem niepewnym, wpatrując się w nasze twarze. Być może, że przeczuwał niebezpieczeństwo, jakie mu groziło, jeżeli nie z naszej strony, jako całości, to ze strony jednego z nas, chorego na umyśle Fomiczowa, tego carysty, o którym już wspominałem.
Ostatnie wypadki pogorszyły jego stan, był bardziej zdenerwowany, bardziej podniecony. Kilka dni spędził w ogólnym lazarecie, ale gdy pod oknami pokoju, który zamieszkiwał, ochłostano dwóch kryminalistów, powrócił do więzienia.... I teraz oto, gdy usłyszał słowa Korfa o zrównaniu nas „w prawach“ z kryminalistami, okropna scena chłosty, której był świadkiem, na nowo stanęła mu przed oczyma, niepostrzeżenie wymknął się z podwórza na korytarz, schwycił polano i już wracał z powrotem na podwórze, by doraźnie ukarać niegodziwego czynownika, tak opacznie wykręcającego miłościwe zarządzenia carskie, gdy ktoś z towarzyszy zauważył go, rozbroił i odprowadził do celi.
Dziwną moc ma milczenie. Jak przedtem Chooszchin, tak obecnie Korf doznał na sobie tej potęgi. Nikt mu nie odpowiadał, nikt nawet miną, ruchem, giestem nie ujawnił tego, że słyszy, że rozumie o co idzie... Pod wpływem tego grobowego milczenia Kotf plątać się zaczął, bełkotał coś, jakby chcąc się usprawiedliwić, że on osobiście nie przyczynił się w niczym do zmian jakie zaszły, wreszcie zapytał, czy nie pragnie kto postawić jakich pytań.
Nikt mu nie odpowiedział ani słowem, ani ru-