Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/112

Ta strona została skorygowana.

Zadowolony, że mu się udało przełamać lody milczenia, Korf odszedł, a myśmy powrócili do swych cel poniżeni, oplwani.
Nie długo jednak trwał ten stan. Już o zmierzchu tego samego dnia, gdyśmy zebrali się w celach w oczekiwaniu kontroli wieczornej, naraz w korytarzu wszczął się niezwykły tumult, bieganina. Słychać było krzyk, jęk, trwożliwe jakieś wołania.
— Co się stało? Co się stało? — rozlegały się zapytania ze wszystkich cel...
Po chwili, która wydała nam się długą jak nieskończoność, otrzymyliśmy odpowiedź na to pytanie.
Fomiczow, bardziej niż inni podniecony wypadkami dnia, nie porzucił myśli o czynnej odpowiedzi na wyzwanie Korfa. Zaczaił się z polanem w ręku w ciemnym kącie korytarza, i gdy przyszedł nadzorca więzienia Pachorukow, z całej siły ugodził go polanem w głowę. Pachorukow runął bez zmysłów na podłogę, przestraszeni żandarmi z krzykiem „biją naszych“ rzucili się w kierunku bramy więziennej, i gdyby staroście nie udało się ich zatrzymać i uspokoić, zaalarmowaliby wojsko i polałaby się krew.
O Fomiczowie wiedziano, że jest umysłowo chorym. Spokój starosty wpłynął uspokajająco na żandarmów. Ze słowami: „Prawda! to waryat!“ powrócili na korytarz. Tu już Pachorukowa nie było. Znajdujący się przypadkowo w korytarzu towarzysze, pochwycili go na ręce i zanieśli do celi szpitalnej, gdzie towarzysz Prybylew udzielił mu pierwszej pomocy, poczym go odniesiono do jego mieszkania, gdzie po kilku tygodniach kuracyi wyzdrowiał.