Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/115

Ta strona została skorygowana.

chwili już tylko brzęk kajdan wskazywał na kierunek, dokąd ich prowadzono... Potem i ten dźwięk zamarł, a wraz z nim na zawsze istnieć przestało słynne więzienie karyjskie...

ROZDZIAŁ XI.

Niewesoło było nam na duszy, gdy nas wypuszczano z więzienia... Otworzono przed nami wrota, żandarmi poszli przodem, my za nimi... Szliśmy apatycznie, przeżywając w duszy chwilę pożegnania z towarzyszami, nie myśląc, ani zastanawiając się, dokąd idziemy i poco.
Ocknęliśmy się dopiero w chwili, gdy żandarmi zatrzymali się przed swemi koszarami i zadali nam pytanie: „A wy, panowie, dokąd?“ Okazało się że przyzwyczajeni długoletniem więzieniem, szliśmy... za żandarmami. Rumieniec wstydu oblał nam twarze... Odwrócilśmy się od tych naszych długoletnich aniołów opiekuńczych i poszliśmy szukać towarzyszy, już dawniej wypuszczonych z więzienia. Szliśmy długo... Zupełnie odzwyczailiśmy się od chodzenia... Dziesięć minut drogi ogromnie nas zmęczyło. Gdyśmy przechodzili koło jednej z izb, wybiegły nam na spotkannie psy i łasić się do nas zaczęły...
— Muszą tu nasi mieszka — zauważył ktoś z towarzyszy.
Domysł jego był trafnym. Pomhwili z izby wybiegła Witolda Rechniewska (z domu Karpowicz), administracyjnie zesłana w sprawie „Proletaryatu“ na pięć lat do Zachodniej Syberyi, której dopiero po upły-