Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/82

Ta strona została skorygowana.

ności do walki myśmy w listach mogli stwierdzić li tylko i swą gotowość do walki... Zarządzona przez nich energiczna a celowa akcya mogła nas uchronić od śmierci... I właśnie ten moment wytrącał pióro z ręki, bo piszący nie mogli nie odczuć, że czy tak, czy owak sformułują swoje poglądy, nie unikną tego, by poniżający ich godność rewolucyjną okrzyk: „ratunku! ratujcie!“ pomimo ich woli nie został odczytany pomiędzy wierszami...
Obecnie sytuacya się zmieniła. Rzucając przedewszystkim na szalę wypadków własne życie, myśmy dla siebie przez powołanie towarzyszy na wolności do walki niczego nie żądali. Nam już oni pomódz nie mogli. To nam rozkuwało usta, to sprawiło, że w ciągu pół godziny nasz testament był już zredagowany, podczas gdy przedtym w ciągu kilku dni ważyliśmy każde słowo...
Gdyśmy już z tym skończyli, jedni zajęli się przygotowaniem trucizny, a raczej podziałem na odpowiednie dozy, drudzy pisaniem ostatnich pożegnalnych listów do rodziców, krewnych, przyjaciół...
W więzieniu znowu zapanowała straszna cisza, przypominająca ciszę w mieszkaniu ciężko chorego... Tylko gdzieniegdzie po kątach słychać było zdławiony szept...
W ten sposób żegnali się z sobą ludzie, którzy wiele lat na jednych tapczanach spędzili... Jedni, pozostający przy życiu, spowiadali się przed drugimi, którzy za kilka godzin mieli już nie żyć, z przyczyn powstrzymujących ich od wzięcia udziału... Była to spowiedź szczera, nie skalana żadnymi ubocznemi,