Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/86

Ta strona została skorygowana.

dzina, druga, a trucizna nie działała. Przeklęte więzienie mocno w swych szponach trzymało jeńców. Zdawało się, że nawet wyjście na tamten świat jest zamurowane.
Oprócz zażytego już opium, mieliśmy jeszcze w zapasie morfinę. Ale była ona schowaną. W celi jej bez narażenia na znalezienie przez żandarmów nie sposób było trzymać. I znowu trzeba było czekać rana, by ją wydostać, i wieczora, by jej użyć.
Trudno opisać stan naszej duszy. Na zasadzie doświadczenia, poprzedniego dnia, mieliśmy już pojęcie o tym, jakie nas nazajutrz czekają męczarnie. I rzeczywiście, towarzysze, którzy się nie truli, z uczuciem ulgi, powiedziałbym nawet — z zadowoleniem, powitali to nasze niepowodzenie i używali wszelkich argumentów, by nas od powtórzenia zamiaru odwieść Nie piszę tego w celu zrobienia im zarzutu. Czyż mogli postąpić inaczej? Czyż mogli biernie przypatrywać się samobójstwu towarzyszy? Chcę tylko zaznaczyć, że im bardziej gorąco przekonywali, tem większy ból, większą mękę nam sprawiali. A jednak słuszność była po ich, a nie po naszej stronie, bo pod wpływem ich argumentów, pięciu towarzyszy zaniechało trucia się, a zatym nie miało tej wiary w konieczność tego środka, jaka jest niezbędną w takim proteście. Pozostało nas dziesięciu. Chwilami zdawało nam się, że ten dzień się nigdy nie skończy. Unikaliśmy towarzyszy, bo nerwy już nie były w stanie wytrzymać ani łez, ani ich błagań.
Nadeszła wreszcie upragniona kontrola. Cicho, bez śpiewu, pospiesznie, z jakąś goryczą zniecierpli-