Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Kołami podnosił słupy i trąby piasczyste, wzbijał pod obłoki kłęby kurzawy szarej, okiem nieprzeniknionej, wrzynał się w rozwichrzone zaspy; machał długiemi rękami, szarpał, smagał, wył i ryczał
Skotłowało się wszystko dokoła, jak gdyby nastał dzień nowego chaosu, gdy ziemia i niebo, światło i mrok nie były jeszcze rozdzielone twórczą dłonią Allaha; ruchoma płachta żółto-czerwona zasnuła daleki widnokręg, ukryła w swych rozmiotanych zwojach góry, wąwozy, znaczące drogę stosy kości rozrzuconych i gaik palmowy, gdzie się zaczaiła drobna, nędzna osada.
Zgrzyt, świst, wycie, ryk i jęk zwichrzyły się, rozszalały w głosie „chamsina“.
Wezwanie zuchwałe na bój śmiertelny ciskał nieznanemu wrogowi, przeklinał, drwił i groził groźbą ponurą, przerażeniem obezwładniającą.
O tej godzinie gniewu i szału, do miejsc potajemnych skradali się wróżbiarze i czarownicy arabscy; zaklęciami odganiając czarne moce piekielne, pilnie słuchali głosów zgiełkliwych. Nieraz w chaosie groźnych i strasznych dźwięków brzmiały słowa inne — dobroci, siły promiennej i nadziei pełne; wtedy powracali do namiotów swoich ci ludzie tajemniczy i radośnie kiwali głowami, uspokojeni na duchu.
Takiż wicher rozpętał się w duszy Ibrahima Atrasza, takaż wichura głosów nieznanych, różnorakich porwała całą jego istotę.
Słyszał wołanie surowe, nieugięte, mściwe; brzmiały też słowa kojące, krzepiące, rozpraszające wahania i zwątpienia ciężkie.