Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Wytknąwzsy głowę nad krawędzią urwiska, widział, jak w oddali przeszły oddziały Feisala, a za niemi toczyła się artylerja angielska i pułk piechoty, jadącej na wozach, ciągnionych przez wielbłądy.
Zdziwiło go, że nie widzi samolotów niemieckich, które mogłyby wnieść popłoch w stłoczone szeregi Arabów. Nie mógł przewidzieć, że samoloty te były zajęte w innem miejscu, bowiem przebiegły Feisal posłał emira Szakira, aby zaatakował Damaszek od północy.
Turcy i Niemcy, oddawna oczekujący napadu, byli przekonani, że sam Feisal i Anglicy rzucili do szturmu wszystkie swoje siły.
Słońce zapadać zaczęło za górami. Na tle szkarłatnego nieba czarnemi sylwetkami występowały pierzaste wierzchołki palm oazy i ciemną ścianą odcinał się las drzew oliwnych.
Gdzieś daleko z głuchym hukiem ryczały armaty i wybuchały pociski.
Wreszcie zgasły ostatnie, pożegnalne błyski zorzy.
Naradziwszy się ze starym Abdallahem-es-Uhr, młody wódz kazał pozostawić konie w ukryciu i, korzystając z nierówności terenu, zwałów kamieni, nasypów gliny i zarośli krzaków, poprowadził swoich ludzi ku gajom oliwnym.
Czołgali się jak węże bez szelestu i szmeru, przebiegali, jak cienie chybkie, nieuchwytne, zbliżając się coraz bardziej do gaju z zaczajonymi w nim wrogami.
Po godzinie byli tak blisko, że wyraźnie słyszeli szczek karabinów, a nawet odgłosy cichych rozmów Niemców.