Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/12

Ta strona została przepisana.

Milczała.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Adżaż, siostra Brahima i Mhammeda Husseimów — szepnęła, ściskając mu rękę.
— Nie wierzę, bo nie widzę, — odparł z uśmiechem i wyciągnął rękę ku „ltam“ kobiety.
Lecz ona wywinęła mu się i nagłym ruchem zerwała z siebie zasłonę.
Alfred na chwilę ujrzał piękną, wzburzoną twarz o orlim nosie, namiętnych ustach i wielkich płonących oczach. Po chwili widzenie znikło i przed młodzieńcem stała niezgrabna, do worka podobna, postać w burnusie.
Lecz Alfred dobrze zapamiętał to, co ujrzał, a więc schwycił dziewczynę w objęcia i, przyciskając ją do siebie, mówił:
— Moja piękna, piękna jak hurysa raju, moja cudna dziewczyna o oczach jak gwiazdy, odbite w morzu, moja Adżaż! Dlaczego nie mam płynąć?
— Nie płyń! Nie płyń! — powtarzała uparcie.
— Dlaczego?
— Nic ci więcej powiedzieć nie mogę! nic! Nie płyń! — szeptała, tuląc się sprężystą, wybujałą piersią do boku młodzieńca.
Alfred chciał odrzucić jej zasłonę, już szukał ustami jej ust, lecz wyślizgnęła mu się jak wąż i, biegnąc, rzuciła zdyszanym głosem:
— Nie płyń, sidi, młody, piękny sidi, nie płyń!...
Duquesne szedł do domu, uśmiechając się do siebie; co kilka kroków zatrzymywał się i, klepiąc się w czoło, mruczał:
— Żeby nie zwęszyć takiej morowej dziewczyny tuż pod swoim własnym nosem — trzeba