Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/127

Ta strona została przepisana.

derów, z szerokim rzemieniem od szabli przez ramię i w żółtych butach z ostrogami.
— Salam alejkum! — uśmiechnął się pułkownik. — Znamy się, mumenie?
Nie odpowiadając na pozdrowienie, Ibrahim skinął głową w milczeniu.
Z czem przybywasz? — spytał Higgins. — Muszę ci tylko przypomnieć, sidi, że pochodzisz z kraju, należącego do mandatu Francji, więc bacz na słowa i czyny swoje, aby nie narobić nam kłopotów. Nie chcemy zatargów z Francją... tymczasem...
— Chciałbym widzieć emira Feisala... mruknął Druz..
— A w jakiej sprawie? — padło pytanie.
— To ja sam mu wyłuszczę, sidi...
— O-o! Co za harda odpowiedź! — uśmiechnął się pułkownik — Właśnie, że mnie musisz to wytłómaczyć, lub też wcale nie ujrzysz emira.
— Potrafię sam dotrzeć do niego — rzekł ponuro Ibrahim.
— Jeżeli będziesz trwał w tym zamiarze, każę cię wysłać poza granice Iraku i oddać w ręce Francuzów na pierwszym posterunku — rzekł z naciskiem Higgins.
Ibrahim Atrasz błysnął oczami, lecz w tej chwili drzwi się otworzyły i dwóch zbrojnych Hindusów stanęło przy progu.
Druz spojrzał na nich, później przeniósł swój wzrok na pułkownika i nieznacznie uśmiechnął się.
— Rozumiem! — mruknął. — Chcę pomówić z tobą, sidi, ale sam na sam... Nie obawiaj się, nie mam przy sobie broni... tymczasem.