Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/131

Ta strona została przepisana.

siada pieniędzy... zrzeknie się, a my obejmiemy spuściznę po niej...
— Wy? Anglicy? — zawołał Druz. — Znowu rękami naszemi, naszą krwią chcecie zagarnąć nową kolonję, tak, jak uczyniliście to z Palestyną, Irakiem, Hedżasem i z ziemią emira Abdullaha?
— Mówisz nierozsądnie! — skrzywił się Higgins. — Chodzi tu o wasz los przecież...
Ibrahim wstał i skinął głową, kierując się ku wyjściu.
Pułkownik spytał go.
— Nie chcesz widzieć emira?
— Nic mi po nim! — mruknął, nie odwracając głowy. — Nie chcę widzieć więcej ani emira, ani „białego szeicha Mekki“.
Wyszedł bez pożegnania.
Pułkownik porwał trąbkę telefonu i wydał krótki rozkaz.
Skończywszy, mruknął:
— Zbyt wybujałą żądzę wolności posiada ten góral niesforny! Może stać się niebezpiecznym...