Tam, gdzie urąga morzu cypel skalny, który przedziela na dwie części port Bejrut, pod urwistym brzegiem czają się pochylone, ze zmurszałych desek sklecone szopy.
Ordynarne szyldy lub wprost napisy na ścianach biją w oczy bielą i czerwienią liter arabskich.
Ciemno w tych barłogach, pachnie morzem, gnijącemi wodorostami i rabami; panuje tu nawet cisza, tak niezwykła w miejscu, gdzie gromadzi się przeważnie tłum tubylczy.
Przyjrzawszy się jednak uważnie spostrzec można, że główny lokal mieści się nie w tych ponurych szopach, pochylonych i brudnych, lecz dalej — w głębi skały, w której fale morza w niepamiętnych czasach wyżarły, wyżłobiły obszerne groty.
W oświetlonych naftowemi lampami salach o niskich, przytłaczających sklepieniach gwarno było Wichrzył się tu i kotłował gwar setek głosów przeraźliwych, nieraz pijanych i wściekłych, brzęk kubków blaszanych i szkła tłuczonego, trzask kości i zamaszyste klaskanie kart o blaty stołów.
Słudzy — Lewantyńczycy roznosili kubki z winem i piwem, nargile, dymiące talerze z ja-