Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/141

Ta strona została przepisana.

— All right! — syknął drab i duszkiem dopił swój kubek. — Hallo, boy, jeszcze jedną szklankę tego wstrętnego octu, zmieszanego z atramentem!
To mówiąc, wyciągnął kubek do przebiegającego sługi.
— A może gentleman woli palestyńskie? — spytał Lewantyńczyk, przystając na chwilę.
— Może i tak, ale nie chcę... Nie znoszę Palestyny, my boy!...
Lewantyńczyk pobiegł ku ladzie, niosąc nad głową tacę z dzwoniącemi kubkami i szklankami.
Arab bacznie przyjrzał się marynarzowi i spytał cicho:
— Pan nie lubi Palestyny?
— Nie lubię Palestyny, Syrji, Indji, Jawy... — mruknął — Nie lubię tych krajów bo wogóle nie lubię patrzeć w oczy tym, których od czasu do czasu obdarza się niepotrzebnemi oddawna zbywającemi, mocno już zniszczonemi rzeczami... Wstyd ogarnia i gryzie... Damm!
— Nie rozumiem... — przyznał się Arab.
Wcale tego od kalifa nie żądam! — zaśmiał się marynarz i splunął
Rozmowa się urwała. Milczeli obaj i nie patrzyli na siebie.
Jednak, gdy Lewantyńczyk postawił na stole dużą szklankę wina, barczysty tatuowany drab zaśmiał się i rzekł:
— Głupie bydło!
— O kim pan mówi? — spytał Arab.
— O sobie, o tobie, o tej zgrai całej — Beasts!
Umilknął i nabijał fajkę.