Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Wreszcie pyknął dymem i znowu się odezwał:
— Patrz! Ty palisz nargile, ja napełniam kiszki tem wstrętnem winem, tamci grają w karty, skaczą sobie do oczu, miotają ohydnemi bluźnierstwami, a żadna kanalja, ale to żadna, ne przypomni sobie, w jakiem miejscu się znajduje! Przecież to Bejrut, do stu tysięcy kadzi cuchnącej ryby! Fenickie miasto, które bóg El podarował swemu synowi — Baalowi morskiemu... Okrutny to był bóg Baal! Fenicjanie przed dalekiemi wyprawami składali mu ofiary, aby bryza dęła zawsze pomyślna. Zapędzali do tych jaskiń pobranych na całym świecie niewolników, a Baal ciskał na brzeg fale przypływu i unosił setki, a może tysiące ludzi... Kanalie! Siedzą, piją, a nie czują, że tu z każdego kamienia, z najmniejszej szczeliny płyną jęki, skargi, przekleństwa!...
Arab wzruszył ramionami obojętnie i zauważył:
— Wszędzie tak! Czy mało ludzi namordowali kalifowie w Bejrucie, Damaszku, Bagdadzie? A co się działo za Turków w Seralu?
Marynarz potrząsnął głową i krzyknął, uderzając pięścią w stół:
— Wszędzie też jest źle i podle! Ja ci powiadam, my boy, że dopóki ludzie nie nabędą zdolności bolesnego wyczuwania popełnionych niegdyś zbrodni, no, i wstrętu do nich, dopóty na ziemi pozostanie cuchnące bagno!
— A pan to czuje? — spytał Arab.