— Aha, kalifie, wbiłem ci ćwieka w łeb? Nic to — pomyśl!
Znowu urwał, lecz po chwili zaczął się śmiać cicho, złowrogo.
— A przecież z wami inaczej nie można! — rzekł. — Jeżeli przyjść do was z dobrem słowem, wy nam gardziele poderżniecie swemi krzywemi nożami. Nie uwierzycie! Nie uszanujecie! Znowu będziecie, jak to od wieków czynicie, mordować się wzajemnie, ginąć z głodu, puchnąć, gnić, umierać od różnych chorób i zagrażać innym... My zaś szybko nauczymy was cywilizacji, a gdy zrozumiecie wszystko, nie będziemy zbytnio się spieszyć do was z naszemi krążownikami i armatami, bo moglibyśmy coś sami oberwać od was... Na zdrowie wam, kalifie, pójdzie ta szkoła krwawa i te nowe kolonje angielskie i francuskie na waszej ziemi... Ja nie lubię tych kolonji, bo czuję zawsze wstyd przed uszczęśliwioną ludnością, lecz, zdaje się, inaczej, my dog, nic nie można zrobić!
Nie żegnając sąsiada, wstał i poszedł ku ladzie płacić, czy też szukać mocniejszego trunku.
Arab pozostał sam i zamyślił się głęboko.
Słyszał już te słowa, wypowiedziane w innej formie, w Bagdadzie. Nie były one dla niego nowością, lecz zastanawiały go.
Rozmyślał nad tem, iż istotnie Arabja pędziła nędzne życie, rozdzierana wewnętrznemi waśniami, dziesiątkowana nieurodzajem, głodem, chorobami, przynoszonemi przez pielgrzymów z innych krajów muzułmańskich — ciemnych, pozbawionych cywilizacji.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/144
Ta strona została skorygowana.