Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

— Stracilibyśmy połów... — dodał Brahim, zatykając za pas burnus.
— Rozumie się! — kiwnął głową Duquesne. Musicie płynąć, ale i ja z wami popłynę...
— Dobrze — zawołali obaj. — Tedy niech sidi zdejmuje buty i podwinie ubranie, bo musimy brnąć do łodzi przez wodę.
Duquesne poszedł za radą rybaków i wkrótce doganiał idących przed nim Beni Husseimów. Szli po mieliźnie, utworzonej przez rzekę, która składała tu niesiony przez prąd piasek i przez morze, wyrzucające tu kamienie, żwir i muszle. Woda dochodziła zaledwie do kolan, wzmagający się jednak z każdą chwilą wiatr podniósł fale, które, sycząc pianą, w szalonym pędzie biegły aż do brzegu, gdzie się wyrzucały z głośnym pluskiem. Nim ludze doszli do miotającej się na falach łodzi, byli już zlani wodą od stóp do głów.
Wreszcie wszyscy wsiedli do łodzi. Brahim podniósł szeroki, ostrokątny żagiel, do skrzydła mewy podobny, a Mhammed zdjął sznur z wbitego w dno pala. Łódź odrazu, jak ptak, zerwała się do lotu i pomknęła, tnąc fale, wylatując na ich spienione grzbiety i zarywając się dziobem w nowe nadbiegające wały wodne.
Morze szalało. Stało się podobnem do dzikiego, drapieżnego, zwierza, smaganego batem pogromcy. Ryczało groźnie, syczało wściekle, jęczało rozpaczliwie i ponuro, chwilami czaiło się, jak gdyby się płaszczyło przed siłą i ulegało pogromcy, to znowu zrywało się do walki, miotało się i napadało, bluzgając w szale nienawiści słoną pianą, niby śliną, i wżerając się połyskującemi w ciemności zębami białych fal w czarny kadłłub łodzi lub błyskając nad ludźmi kłami.