Gwar rozbawionego tłumu, odgłosy muzyki, rozbrzmiewającei w dwuch dużych kawiarniach, śmiech i żarty wesołe, krzyki sprzedawców dzienników płynęły niesforną falą nad rzęsiście oświetlonym „Place des Canons“.
Cały Bejrut, a więc kupcy syryjscy z żonami i dziećmi; zawsze niespokojni lewantyńczycy, pełni pomysłów przeróżnych; poważni i jak gdyby stale zadumani Arabowie, w czerwonych starannie odprasowanych „tarbuszach“ — czerwonych fezach, pod groźbą surowych kar zakazanych w sąsiednich wilajetach tureckich; europejczycy cywilni, francuscy oficerowie i tłumy żołnierzy białych, czarnych i żółtych — wszystko, co żyło, tłoczyło się na tem najbardziej uczęszczanem miejscu Bejrutu.
Pośrodku placu wysokie drzewa rzucały gęsty cień na ciężki pomnik, przypominający walecznych, poległych w Syrji w obronie... niewiadomo kogo i czego...
Ludzie zatrzymywali się przed jednem z drzew.
Pozostawał od niego tylko ścięty pion, okryty młodemi pędami.
Tłum przyglądał mu się uważnie, w skupionem milczeniu.