Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/153

Ta strona została przepisana.

laza i kamienia. Życie ze straszliwą brutalnością zmuszało go zrozumieć potęgę wiedzy przybyszów; mimowoli przypominał sobie słowa, które niegdyś głęboko zapadły do serca jego, budząc nienawiść i rozpacz.
Uciekał z ośrodka miasta i stawał nad brzegiem morza, myśląc, przyglądając się niespokojnej walce fal, bijących w głazy wybrzeży i w stromy spych wysokiego zachodniego brzegu.
Lubił tu stać i patrzeć w dal, skąd wypływały białe żagle łodzi rybackich, rozmiotane lub skłębione węże dymów okrętowych i złociste, różowe opary, tworzące lekkie obłoki lub przejrzyste chmurki.
Wyczuwał wtedy podmuchy świeże, ożywcze, jakich nie znajdywał w mieście zgiełkliwem, pełnem zaduchu i żaru, spływającego z rozpalonych murów, podnoszącego się z płyt chodników i asfaltu jezdni.
Jakieś głosy znane, szepty drogie, budzące tkliwe wspomnienia, dochodziły od fal, liżących piennemi językami piaszczysty brzeg, ledwie widzialny pod wysokiem urwiskiem, porośniętem chwastami i zielskiem suchem, szeleszczącem.
Wzdychał i myślą przenosił się do gór rodzinnych gdzie także szeleściały tamaryndowe zarośla, grał, śpiewał wiatr po wąwozach głębokich, pełnych załamań krętych.
— Ibrahim ben Selim... z rodu szlachetnych Atraszów... szeich walecznych Druzów Hauranu? — rozległ się nagle cichy, zaczajony głos.
Obejrzał się zdumiony.