Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Rozmiotane, porwane na strzępy fale mknęły z rykiem i łoskotem ku czarnym ostrym rafom, rozbijały się na białe strugi i tryskające wzwyż łachmany pienne, niby sztandary niewidzialnych hufców, pędzących pod skotłowaną powierzchnią, najeżoną wirami i przerażającą otchłannemi oczami otwierającej się bezdni.
Bałwany grzywiaste zderzały się z kamienną piersią spychu, biły z hukiem w pancerz głazów poszczerbionych i odbiegały niesyte walki i zemsty.
Miotały się w świszczących podmuchach wiatru, w latających dokoła obłokach piany i syczących bryzgach wylękłe mewy, jęczały, judząc i wzniecając gniew i upór fal.
Dwoje łudzi stanęło na skraju spychu.
Umilkli zapatrzeni w kipiącą walkę żywiołu, zasłuchani w stugłosy chór zrywających się, mknących dźwięków, brzemiennych zgrozą i groźbą.
Morze wydało się im zwierciadłem ich życia.
Spokojne, lazurowe, łagodne — w chwilach rzadkich, szybko przemijających; szalejące niosące śmierć i przekleństwo — widziane często hartujące ducha i zabijające radość, która w miotaniu się, jak ptak spłoszony odlatywała szlakiem mew, złowrogo jęczących.
Ibrahim westchnął głęboko.
Wicher przyniósł mu to porównanie.
Ibrahim myślał, że płynął długo przez morze burzliwe, nie widząc zatoki spokojnej. Dopłynął jednak do niej i oto stoi przy umiłowanej od pierwszej chwili spotkania.