Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/18

Ta strona została przepisana.

nął strzał, zagłuszony przez wycie huraganu, potem drugi i trzeci.
Duquesne pochylił się aby lepiej się przyjrzeć. Z trudem dojrzał leżącą sylwetkę człowieka, plecami opartego o burtę. Trzymając rewolwer w pogotowiu i czepiając się lin, młodzieniec czołga się ku dziobowi. Przyjrzał się uważnie i spostrzegłszy karabin, leżący w kałuży wody, przelewającej się od jednego boku łodzi do drugiego, włożył rewolwer do kieszeni i zbliżył się do rybaka.
Nic nie mówiąc, podniósł go i cisnął w mrok nocny, w paszczę morza.
Przez całą noc szalał huragan i, ulegając jego woli i wściekłości, miotała się na falach samotna łódź rybacka. Płynęła jednak zygzakowatą linią ku brzegom.
Wicher i fale walczyły z nią, ustępowała im nieraz i cofała się, lecz znowu, prężąc się i skacząc na czubach fal, dążyła ku ziemi.
Duquesne, urodzony Bretończyk znał się na łodziach żaglach i ciężkich słonych falach morskich, więc walczył z morzem i huraganem. Gdy świt już szarzał, łódź wpadła w szalony wir bałwanów, mknących ze wszystkich stron. Ujrzawszy czarne skały, Duquesne przełożył żagiel pod pełny wiatr i wyrzucił łódź na rafy. Jednym skokiem sam był już na skałach i patrzał jak łódź tłukła się z trzaskiem łamanych desek na ostrych kamieniach, jak wicher rwał strzępy żagiel, aż zrzucił go do morza wraz z masztem i reją.
— Nie będziesz więcej pływała! — syknął Duquesne przez zęby.