Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/20

Ta strona została przepisana.



III.

W domu młodzieńca spotkała Adżaż.
Nic nie mówiła, lecz połyskujące ponad zasłoną oczy patrzyły pytająco i trwożnie.
— Bracia twoi przypłyną tu kiedyś... — rzekł Duquesne, spojrzawszy na nią.
— Zabiłeś ich, sidi? — rzekła Adżaż. — Wiem, bo tak powiedziały mi wróżby...
— Wolałem widzieć ich zabitymi, niż siebie — mruknął zoolog, wzruszając ramionami.
— Prawo było po twojej stronie, boś walczył — szepnęła dziewczyna i wyszła z izby.
Porając się ze znużeniem i sennością, Duquesne na łeb na szyję pakował swoje rzeczy.
— Do djabła! — mruczał. — Dość tego pustkowia, gdzie na dobitkę przemytnicy mogą mną nakarmić ryby. Przeniosę się do Port Say lub do Oranu. Tam też jest morze, ale mniej szans na przygodę z ubiegłej nocy. Pomyśleć tylko — nie zdobyłem żadnego raczka, żadnego robaka, a tymczasem o mały włos nie dałem nura na wieki i zatłukłem dwuch ludzi!... Zabawna rzecz — życie, a my — biolodzy lubimy mówić, że jest ono wynikiem fizycznych i chemicznych przyczyn. Ładne przyczyny! Sapristi!
Energicznie splunął, zaciągnął się dymem fajki i dalej układał swoje słoiki, flaszeczki i szkiełka.