swemu najbardziej umiłowanemu zajęciu — wypoczynkowi w cieniu niskiego okapu chaty i żuciu do nieprzytomnosci orzechów „kola“ oraz paleniu kifu, tego haszyszu afrykańskiego, pani Blanche zarządziła inaczej.
Było to coś tak niezwykłego, że sam Keramusa-Keita zdębiał, lecz usłuchał rozkazu czy prośbie bez protestu. Wziął ciężką „maczetę“[1], narąbał suchych gałęzi baobabu i przyniósł olbrzymią wiązankę do domu — na ognisko dla gotowania strawy; później ciął trzciny i bambus, w pocie czoła pracował nad naprawą dachu chaty i rozwalonego muru, przyniósł duży „kalbas“[2], napełniwszy go wodą z potoku.
Pani Blanche zamiotła chatę, okurzyła ściany i pułap, zawiesiła obrazki i jakieś barwne kawałki satynek, wymyła naczynie i zabrała się do gotowania obiadu.
Keramusa-Keita z ciekawością czekał na chwilę, kiedy jego biała żona zabierze się do ciężkiego, drewnianego tłoka, aby w moździerzu rozbić proso na mąkę i ugotować „kus-kus“, pospolitą tu kaszę, zaprawianą olejem palmowym, arachidowym lub karite. Lecz nie doczekał się Murzyn tej chwili.
Pani Blanche bowiem przygotowała obiad na francuski sposób — szybko ugotowała kaszę i upiekła kurę.
Zdziwił się Keramusa-Keita i zapytał:
— A gdzież jest „kus-kus“?