— Fr... fr... fr... tr... tr... t... — huczał i turkotał samolot nad małem miasteczkiem chińskiem około Nankinu, gdzie nigdy nie widziano przedtem stalowego ptaka.
A ten, nic o tem nie wiedząc, gdyż przyleciał z angielskiego krążownika, dalej sobie turkotał:
— Tr... tr... tr...
Wystraszony odwach, uzbrojony w zardzewiały karabin, ale zato obwieszony pasami ładunkowymi, wbiegł do domu miejscowego gubernatora — „taotaja“, spędzającego tu, w ustroniu wiejskiem wakacje.
— Nieszczęście, wielki, mądry tao-taju, chluba naszego obwodu i całego państwa Nieba — zawołał padając na kolana.
— Co się stało? — trwożnym głosem zapytał dostojnik, pokryjomu wsuwając pod poduszkę fajkę z opjum.
— Nie wiem, — odparł żołnierz. Coś, co ma ogon rybi, skrzydła orle i na przedzie coś, co śmiga, jak język starej plotkarki-przekupki z rynku „trzech mocarzy “, leci i śpiewa o tak...
Żołnierz bardzo udatnie zaczął naśladować odgłosy motoru samolotu.
— Zatrzymać i w kajdany! — krzyknął dostojnik.
— Wysoko leci i szybko, panie mego życia i radość moich oczu! — odparł ze łzami w glosie podwładny.