Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— No, to ja sam... — mruknął gubernator i, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę, gdzie tłum zadarłszy głowy, śledził jeszcze za mknącym w oddali punkcikiem, w jaki się zamieniał samolot.
Na twarzach podwładnych i tłumu, gubernator dojrzał niepokój i nawet przerażenie.
— Co to było? — zapytał, do nikogo się nie zwracając, wspaniały „tao-taj“
Jak wezbrany potok zerwały się odpowiedzi, rzucane ze wszystkich stron — i z otoczenia gubernatora i z tłumu, który zewsząd się gromadził i wciskał się nawet do ogrodzenia jamyniu — przybytku, gdzie pobierają podatki i łapówki, biją bambusami w pięty, torturują i ścinają łby.
— Wielki ptak z jaskini Da-Tzin-Gou ożył i wyleciał. To przed końcem świata, słowo narodu! — krzyknął z tłumu stary bonza.
— Nie! to był drapieżny motyl Khu-niń — przerwała mu jakaś kobieta i wypuściła z rąk kosz z jajami, krzyknąwszy przeraźliwie.
— Sam „Lu-un“, święty smok nawiedził kraj. Złowroga to wróżba! — stentorowym głosem oznajmił opasły kupiec Fu-Siań.
— Wielki latawiec, wypuszczony z cesarskiego pałacu dla zabawy młodego uwięzionego bogdychana — podnosząc ramiona i uśmiechając się ironicznie, pisnęła tancerka. Widziałam takie w Pekinie...
— Ona jest głupia i lekkomyślna dziewczyna, wielki, sprawiedliwy tao-taju“ — skamlała ślepa żebraczka, której życie było nader burzliwe.
— Nic nie leciało, a tylko coś huczało, a co — tego nie wiem...