Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Wkrótce ogarnęła nas knieja.
Otaczała mnie wymarzona od dzieciństwa dżungla indyjska. Droga była widocznie rzadko uczęszczana, gdyż wiła się, jak wąż, śród gęstych krzaków tamaryndowych, zarośli i niskich palm kentia, dzikich bananów, ledwie się znacząc w wysokiej, soczystej trawie i na błotnistych nizinach z czerniącemi się na nich kępami. Dżungla coraz bardziej wchodziła w swe prawa, otaczając drogę ze wszystkich stron, podnosząc się naprawo i nalewo dwoma wysokiemi ścianami i tworząc nad ścieżką zielone sklepienie, którego przebić nie mogło nawet niemiłosierne, palące słońce Indji. Wysmukłe pnie mahoni, powykręcane konary kauczukowych drzew, włochate palmy kokosowe i daktylowe, szmaragdowo zielone, mięsiste liścia bananów, gęste zarośla bambusów stale oplecione siecią pnących się roślin, kwitnącemi girlandami orchidei i długiemi, zwisającemi łodygami lian, mocnych jak powrozy.
Niedaleko od miasta Ranczi zatrzymali się na brzegach błotnistej rzeczułki.
W cieniu palm stało tu bengalów tubylcze — mała, wąska, kryta bambusową trzciną szopa, z małą werandą, prowadząc do wnętrza.
Tu czekano widocznie na przybycie Sun Dara, gdyż w zacienionej izbie siedziało kilku Hindusów. Powitali nas z powagą i patrzeć na mnie zaczęli ze ździwiniem. Mój towarzysz objaśnił, kim jestem i poco jadę, poczem zebrani kiwnęli głowami, a ten i ów uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
Nakarmiono nas ryżem z imbirem i napojono mlekiem z orzechów kokosowych i herbatą. Potem podano fajki. Hindusi uważnie słuchali opo-