rozjaśniały uśmiechem. W „nuala“[1] Beni Husseimów mieszkała leszcze jedna istota.
Alfred wiedział o niej tylko tyle, że była ona siostrą rybaków i że miała na imię Adżaż. Widział zaś ją ciągle i wszędzie, lecz jednocześnie i nie widział, bo Adżaż nigdy nie zjawiała się bez burnusu i bez zasłony na twarzy.
Burnus, szeroki i fałdzisty, był uszyty z grubego szaro-brunatnego samodziału, i w tym niezgrabnym worku postać siostry rybaków tonęła i ginęła niby drobna jagoda w wielkiej sakwie; zazdrosny „ltam“[2] z gęstej wełnianej tkaniny odkrywał tylko duże, płonące, podłużne oczy i — nic więcej. Oczy były istotnie piękne i ogniste, lecz młody bretończyk od pierwszego dnia pobytu w Afryce przekonał się, że tu wszystkie oczy pociągają do siebie, niezależnie od tego, czy patrzą na boży świat dopiero szesnaście wiosen, czy spozierają już sześćdziesiąt lat.
Dlatego to Alfred, widząc ciągle uwijającą się po chacie Adżaż, nigdy jej właściwie nie widział. Stała się dlań nieodłącznym sprzętem domowym, ruchomym i pożytecznym, lecz tajemniczym i milczącym. Przestał więc po kilku dniach zwracać na kobietę uwagę, — wprost nie widział jej. Nie mógł więc spostrzec, że czarne oczy, wyglądające przez szparę w zasłonie, nieraz uważnie i pytająco zatrzymywały się na jego twarzy, oglądały jego wysoką postać, szerokie bary, wypukłą pierś i wysmukłe, mocne nogi, co tyle kilometrów przemaszerowały na różnych frontach podczas wielkiej wojny.