Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/63

Ta strona została przepisana.

dać się robocie słoni. Około trzydziestu tych olbrzymów ciężko pracowało nad wyciąganiem z mułu dużych pni drzew, przyniesionych prądem z dalekich gór. Słoń szukał trąbą i nogami drzewa na dnie rzeki, zarzucał pętle z łańcucha i wyciągał zatopione pnie na brzeg. Robota ta była ciężka, bo mięśnie i żyły prężyły się pod grubą skorą słoni, i zwierzęta oddychały ciężko i chrapliwie. Na grzbiecie każdego z olbrzymów siedział w niedbałej pozie poganiacz — „Karnak“ z ostrym młotkiem, którym od czasu do czasu uderzał w czaszkę słonia. Byłem świadkiem sprytu tego zwierzęcia. Ogromny, stary słoń zarzucił właśnie i zaciągnął pętlę na zatopionem drzewie, lecz nie mógł go wyciągnąć, więc zaczął mozolić się nad przesunięciem pętli na inny koniec pnia. Udało mu się to wkrótce, więc pociągnął za łańcuch, szarpnął i wyrwał drzewo z mułu. W tej chwili nicpoń — karnak, leżący na karku słonia z fajką w ustach, uderzył go młotkiem w głowę. Gniewem zamigotały oczy słonia. Wypuścił natychmiast łańcuch, w oka mgnieniu zerwał sobie z grzbietu niesprawiedliwego i okrutnego poganiacza i podniósł go wysoko nad głową. Myślałem, że z rozmachem gruchnie go o brzeg, lecz słoń poszedł do wody i zaczął starannie „płukać“ człowieka tak, jak się płucze bieliznę. Skończywszy tą uspakajającą wannę, usadził karnaka sobie na grzbiet, schwycił łańcuch i wywlókł potworny, prawie skamieniały pień na wysoki brzeg.
Następny dzień spędziliśmy w górach. Dżungla tu pozostawała prawie nietknięta ręką człowieka. Przecinała ją wązka ścieżka, którą kroczyła nasza karawana, wspinając się na szczyt Gama Ghata.