W tym oceanie drzew, krzaków i wysokich traw spotkaliśmy kilka stad gazeli i jeleni, a na moczarach na jednej z przełęczy górskich pokazano mi ślady wielkiego kota. Pomiędzy Anglikami i tubylcami z tego powodu wynikł spór. Anglicy bowiem trwierdzili, że były to ślady tygrysa (Felis bengalensis). Hindusi zaś dowodzili, że moczarami przeszedł leopard lub karakal (Felis caracal) Na jednem z takich moczarów wdzieliśmy stado małp, z krzykiem w wielkim popłochu skaczących z drzewa na drzewo. Szukając przyczyny tej trwogi, ujrzeliśmy śród gałęzi dębu żółty o czarnych plamach bok błotnego rysi (Felis chaus). Spostrzegłszy nas, ześlizgnął się z drzewa i przepadł w krzakach. Nie miałem wtedy karabinu ze sobą, więc zapolować niestety ani razu nie mogłem.
Trzydzieści mil[1] górską ścieżką jechaliśmy w ciągu całego dnia i wieczorem dopiero dotarliśmy do Gaya, skąd o 11-ej wyjechałem z powrotem do Balasor, nie rozumiejąc dobrze, dlaczego tak się śpieszę do tego zapadłego kąta.
Nazajutrz byłem już na swoim parowcu, który niespodzewanie szybko był znacznie podreperowany i za pięć dni miał już odejść. Ładniebym wyglądał, gdybym się nie pośpieszył z powrotem?!
Zwiedzałem teraz okolice Balasoru i nieraz spotykałem czcigodnego Johna Hallysway.
Pewnego dnia szeryf z bardzo tajemniczy miną zjawił się na pokładzie „Kostromy“, zjadł śniadanie i zaprosił nas ze sobą do Salampur, na święto bogini Szakti, okrutnej małżonki Sziwy.
- ↑ Angielska mila — 1¾ kilometra.