Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— Pokażę dżentelmenom coś nadzwyczajnego, coś, co rzadko się widzieć zdarza w pobliżu kulturalnych miejsc — mówił, błyskając pijanemi oczami.
Pojechaliśmy z szeryfem za miasto, gdzie w lesie stała świątynia bogini. Wieczór już zapadać zaczynał, więc w olbrzymiej pagodzie panował gęsty, tajemniczy mrok. Wyłaniały się z niego niejasne, majaczące w ciemności postacie Hindusów w białych szatach; stały i klęczały pomiędzy kolumnami, których wierzchołki ginęły pod sklepieniem; czaiły się po ciemnych kątach i z cichym szmerem bosych nóg sunęły ku środkowej nawie.
Ludzie tłoczyli się w głębi świątyni, gdzie stał zagadkowy posąg Szakti, siedzącej na tronie, opartym na grzbiecie krowy i oplecionym zwojami rzeźbionych z hebanu kobr. Hindusi szeptali modlitwy, lub podnosili się na palcach i usiłowali ujrzeć co się działo przed kamiennem bóstwem.
Gdy jednak szeryf John Hallysway zaczął przedzierać się naprzód, prowadząc nas za sobą, tłum cofał się i rozstępował przed nim. Nareszcie dotarliśmy do miejsca, odgrodzonego kilkunastu słupkami z zawieszonemi na nich girlandami z kwiatów o silnym, upajającym zapachu.
Pośrodku odgrodzonego miejsca stała wysmukła kolumna marmurowa ze strzaskaną głowicą, cała opleciona kwieciem i pachnącemi trawami. Dalej czerniał olbrzymi posąg bogini, wykutej z czarnego kamienia. Od czasu do czasu sunęły po obliczu i rozrosłych piersiach okrutnej Szakti blade promienie księżyca, a wtedy zdawało się, że twarz posągu nagle żyć zaczynała, wy-