Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Nagle w tej ciszy martwej zrodził się dźwięk — daleki, slaby jeszcze.
Szakale drgnęły i podniosły głowy, węsząc bojaźliwie.
Siedzący na skałach, jeszcze senny sęp wydał cienkie przenikliwe kwilenie.
Zdaleka dopłynęła drgająca, urywająca się co chwila fala dźwięków:
— Allah... ... ... Rasul Allah... Illah... Illa-a-ah...
Pierzchły szakale do legowiska skalnego.
Sęp wzbił się wysoko, bystremi oczyma ogarnął pustynię — i szybko odleciał na zachód.
Drogą ciężko stąpał duży wielbłąd w uprzęży bogatej.
Na siodle kiwał się młody Arab i dźwięcznym głosem śpiewał hołd Allahowi i prorokowi Jego.
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah-Allah Akbar....
I znowu po chwili zawodził przeciąge, jak to czynią muzeini z minaretów, nawołując wiernych do modlitwy o wschodzie, południu i zachodzie słońca:
— La Illa Illah Allah....
Dojechawszy do miejsca, gdzie wąwóz rozbiegał się na trzy strony, Arab zatrzymał wielbłąda i krzyknął:
— Hur!
Wielbłąd natychmiast położył się, jękliwie wzdychając.