Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/77

Ta strona została przepisana.

łowe oddajecie perłę, najpiękniejszy klejnot Arabji — zielony, żyzny kraj od Sinai do gór Tauru, oazę Bagdadu i żyzną dolinę Międzyrzecza?! Hańba! My — ludzie z Hauranu na to zgody swojej nigdy nie damy! Nigdy! Słyszycie? Nigdy!
Posłowie milczeli, patrząc w ziemię.
Nie odzywał się Atrasz. Cicho jęczał i wzdychał chrapliwie wielbłąd; parskały konie.
Odrzucając rękawy burnusa, Ibrahim zdjął swój keffieh.
Na gładko ogolonej czaszce widniała szeroka blizna, biegnąca od połowy głowy aż do prawego ucha
Wojownik podniósł płomienne oczy na siedzących przed nim ludzi, i, wbiwszy w nich wzrok, znieruchomiał. Wąska, bronzowa twarz, ściągła, ozdobiona orlim nosem z latającemi nozdrzami, z mocno zaciśniętemi szkarłatnemi, świeżemi wargami stała się podobna do głowy drapieżnego ptaka, zrywającego się do boju.
— Jeżeli tylko to mieliście mi oznajmić, napróżno, zaiste, wywołał mnie wielki Szeryf z moich gór, gdzie w tym czasie potrzebna jest każda uczciwa para rąk!... — syknął.
— Świętobliwy Husein-Ibn-Ali proponuje Druzom, aby przekoczowali na wschód od Damaszku i posiedli na wieczyste władanie pustynię od Sirkhanu aż do Eufratesu — rzekli chórem.
— Ta-ak! — przeciągnął szyderczo. — To znaczy, że mamy was bronić „na wieczyste czasy“ przed oddziałami tureckich baszów, rządzących wilajetami, albo przed giaurami jeżeli oni zdobędą Mezopotamię, Syrię i Palestynę, do czego, a wiem to napewno, dążą?