Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/8

Ta strona została przepisana.

obfity i całkowicie nowy materjał naukowy dla swej rozprawy. Pewnego razu zauważył, że znalezione na skorupie krabów małe, czerwone raczki-pasorzyty, umieszczone w małym słoiku, poumierały i zepsuły się. Trzeba było poszukać innych, żywych. Braci Beni Husseimów nie było w domu, gdyż popłynęli od rana na połów ryb. Alfred postanowił więc sam pójść na poszukiwania krabów, ponieważ widział je w skałach nadbrzeżnych, tuż za wsią.
Wcisnąwszy na głowę hełm korkowy i wziąwszy przyrządy do połowu, skierował się w stronę czarnych, poszarpanych przez morze skał, gdzie rozbijały się fale, wysoko wyrzucając w powietrze białe grzywy i słupy mieniących się w słońcu bryzgów. Złapał wkrótce kilka krabów i, zdjąwszy z ich pancerzy mocno przyczepione do nich pasożyty, usiadł na skałach i zapalił fajkę.
Bez celu wodził oczami po wybrzeżu, myśląc o swoich badaniach naukowych, gdy nagle wzrok jego padł na piasek z wyciśniętemi na nim śladami.
— Kto i poco tu łaził? — zadał sobie pytanie Duquesne, przypominając sobie, że tyle razy przechodził w pobliżu skał, lecz nigdy nikogo tu nie spotykał.
Wstał i, pykając dymem, zbliżył się do śladów, odbitych na mokrym piasku. Młody człowiek szedł za temi śladami, myśląc głośno, jak gdyby dzielił się swemi spostrzeżeniami z niewidzialnym towarzyszem.
— Szło dwóch ludzi... bose nogi... Ale dlaczego te stopy tak głęboko wbiły się w piasek? Hm... Aha! Ci ludzie nieśli jakiś ciężar — W tem