Tymczasem biały ogier Atrasza przecinał jałową część pustyni, zbliżając się ku morzu Martwemu.
Góral minął kilka koczowisk transjordanskich Arabów, należących do drobniejszych odłamów Aneze, i w kotlinie Ehr-Curba zatrzymał konia przy dużym karwan-seraju.
Nizki, z gliny zlepiony budynek, okryty trzcinową strzechą, płaską, zastawioną kubłami przywożonej zdaleka wody, wznosił się na skrzyżowaniu trzech dróg — na Kaf, Gazę i Damaszek.
Atrasz zdziwił się, ujrzawszy, że dziedziniec zajazdu był szczelnie zatłoczony wielbłądami i osłami. Poganiacze w pośpiechu zdejmowali ze zwierząt wory i skrzynie, znosili wodę w blaszankach i jęczmień — w połach brudnych burnusów.
— Hej! — krzyknął, zaglądając przez ogrodzenie, Ibrachim. — Co to za ludzie?
Uwijający się na podwórzu Arabowie odpowiedzieli natychmiast:
— Karawana kupca Ali ben-Senussi z Gazy. Wieziemy wełnę do Damaszku i Bejrutu...
— Hę? — mruknął młodzieniec. — Na Allaha! Śmiałe przedsięwzięcie! W Damaszku i Bejrucie rządzą się Turcy i Niemcy. Wiem, że po-