człowieka, który dwakroć modlił się do Allaha, spoglądając na czarny kamień, zrzucony z nieba:
— Wielkie imperjum arabskie?...
Nieznajomy podniósł na niego bezbarwne, badawcze oczy i w jednej chwili ogarnął niemi całą postać młodzieńca.
Jakaś myśl miotała się w jasno-niebieskich oczach, myśl niewypowiedziana, a ostra i niespokojna.
Wahał się krótko, bo spokojnie opuścił oczy i rzekł bez uniesienia:
— Rzekłeś, mumenie, wielkie słowo, o którem już marzą beduini Szammar, Fedaan, Sbaa, Amorat Mauali i Druzowie z gór Hauranu...
— Druzowie z gór Hauranu?! — powtórzył młodzieniec pytająco patrząc na nieznajomego.
— Tak! — odparł z siłą. — Któż, jeżeli nie syn rodu Atraszów szlachetnych i walecznych mógłby to potwierdzić?
— Zkąd wiesz, że jestem Atraszem?
— O-o! — przeciągnął zapytany. — Twoja postawa dowiodła mi, że wdychasz świeże powiewy Hauranu, a strój i ten jatagan dopowiedziały reszty. Jesteś mężem z rodu Atraszów, szeichów druzyjskich, a twój wierzchowiec który stoi owiązany u słupa przy bramie, pochodzi ze znanej stadniny. Zresztą wszyscy ją znają, jeżeli powiem, że ten ogier rodowód swój wyprowadza od „Cheibar“, która nosiła na grzbiecie swoim wielkiego Proroka, niech imię Jego będzie powtarzane przez wieki!
— Koń ze stadniny Huseina-Ibn-Ali, starego ugodowca, zdrajcy Arabji, tchórza niegodnego tytułu wielkiego szeryfa Mekki! — wołano z różnych stron.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/84
Ta strona została przepisana.