Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Nie jest ani wieśniaczką, ani wędrowną tanecznicą — pomyślał młody góral.
Wyprostowana, skamieniała, cała ukryta w zwojach burnusa, na krótko zatrzymała się i stała, jak posąg. Po chwili sunęła dalej, lecz coraz szybciej, głośniej brzęcząc klejnotami rąk i nóg.
Nagle umilkły instrumenty...
Tancerki zamarła w wyprężonej pozie, opierając się na końcach wyprostowanych, mocnych, jak stal, palców, ozdobionych perścieniami i zakończonych paznogciami połyskującemi czerwoną laką z henny.
Zagrały znowu skrzypce i zgrzytnęły flety.
Dźwięki mknęły szybko, goniły się wzajemnie, niby suche liście, pędzone przez wicher pustyni
Przeszły w wir, w zgiełk, chaos tonów, porwały tancerkę w swój obłędny korowód.
Szerokim ruchem, miotając się i obracając w zawrotnych skokach, obiegła całą izbę i, w jednej chwili, zatrzymawszy się gwałtownie, zawirowała w niewidzialnej fali, podnoszącej się aż pod pułap, jak gdyby porwana trąbami piasku, mknącemi przez pustynię, groźnemi i szalonemi.
Za każdym obrotem stawała się coraz bardziej nieuchwytną zjawą, traciła kształt i barwę, nabierała przejrzystości. Już nie można było odróżnić głowy jej, rąk i nóg. Dokoła niej, niby lekki obłok miotały się i łopotały zwoje burnusa, powiewał zerwany prądem powietrza zazdrosny czarczaf, zlewały się w nieprzerwany szelest, brzęk obręczy i długich, złotych kolczyków, szmer tkanin, uderzenia stóp o ziemię, klaskanie dłoni i syczący oddech tancerki.